PUNK FORUM » FAQ
» Statystyki
» Grupy
» Użytkownicy
» Szukaj
» Zaloguj
» Rejestracja


Poprzedni temat :: Następny temat
Filmy! Książki!
Autor Wiadomość
Blekit
Spaghetti Master


Dołączył: 30 Sty 2004
Posty: 1468
Płeć:
Wysłany: Pią 17 Mar, 2006   

a i wczoraj widzialem kolejne wielkie dzieło Kieślowskiego - "Bez końca" i szczerze padłem na kolana, szczęka mi opadła i do teraz nie pozbierałem jej z podłogi, piękny film i genialny, później skrobnę o nim coś więcej, bo zbrodnią byłoby, gdybym nic nie napisał
_________________
rock'n'roll fucked my soul
 
XbobsonX


Dołączył: 18 Lis 2004
Posty: 310
Skąd: z oławskiego bloku
Płeć:
Wysłany: Pią 17 Mar, 2006   

[img]Ale już nie cesarskie, gdyż imperium austro-węgierskie rozpadło się po I Wojnie Światowej, lecz faszystowskie[/img]
to nie były faszystowskie rządy
Wegry kolaborowały z Niemcami w czasie II wojny światowej,ale w 20-leciu miedzy wojennym,było to państwo autorytarne
od 1918-republika
1919-1920 Węgierska Republika Rad
to było Królestwo Węgierskie
1919 zmieniły się Węgry pod rządem Béli Kuna w autokratycznie rządzony kraj
W wyniku kryzysu gospodarczego i rewizjonistycznej propagandy, nastąpiło zbliżenie z hitlerowskimi Niemiecami, koalicja z państwami osi i udział w II wojnie światowej po niemieckiej stronie
ale to było juz przy samych poczatkach wojny
w latach 30-
tytułem dygresji

a co do filmu to tez można łatwo spostrzec
jak ofiara zamienia sie w kata-jedyną ostaja,osoba o stałych poglądach i przekonaniach,która łączy 3 głównych bohaterów jest babcia-mimo wieku tak bardzo młoda
saga-saga,ale nie była by tak brutalna,niezwykła gdyby nie byli rodzina Żydowska
mimo przezytych 3 ustrojów-które bardzo sie rózniły to jednak było cos co je spajało-nienawiść do Żydów
filmowi tez trzeba oddac pewne walory artystyczne,fotograficzne obrazy i dobra umiejetność operowania światłem
ciekawie jak potocza sie losy Ivana,który jako inaczej niż dziadek zerwał z wielkim przywiazaniem do władzy,przeciwnie tez jak wuj-moze stanie na czele opozycji demokratycznej?przezył rozczarowanie co do władzy,całkowicie rozstał sie z dobrami materialnymi,ale jak sam przyznaje to nie one maja być znakiem przywiazania do rodziny,ale to co jest w sercu
ze wszystkich pamiatek i skarbów,które służyły rodzinnie Sonnenscheinów i które uległy po cześci zniszczeniu w czasie wojny,zostawił sobie list napisany przez jego pradziadka do jego dziadka,nawet wspaniała receptura,która przyniosła bogactwo rodzinie uległa zniszczeniu

tak jak wspomniałeś,losy ich nierozwerwalnie złączone z historia Austro-Węgier-z historią,polityką,kulturą
która zaczeła sie od dziadka-szybka i błyskotliwa kariera jako sędziego i intratna propozycja kandydowania do parlamentu
katem też był-na froncie
ojca-bohater olimpijski,odznaczony medalem-ale mozna zobaczyc jak ulotna i znikoma jest pamięć o bohaterach,póxniej rehabilitowanych-osłonieciem tabliczki upamietniajacej
syna-obiecującego oficera,działacza partyjnego,później ofiare represji komunistycznych
podkreślaja to tez zdjęcia dokumentalne obrazujace historie kraju, zdarza sie nie żadko ze wśród starych filmów dokumentalnych,na starych fotografiach widzimy naszych żydowskich bohaterów
_________________

 
 
XbobsonX


Dołączył: 18 Lis 2004
Posty: 310
Skąd: z oławskiego bloku
Płeć:
Wysłany: Pią 17 Mar, 2006   

tak w ramach uzupełnienia,bo przeciez nie jest to esej historyczny :wink: ,ale nie mogłem sobie omówic :)
_________________

 
 
Blekit
Spaghetti Master


Dołączył: 30 Sty 2004
Posty: 1468
Płeć:
Wysłany: Pią 17 Mar, 2006   

Borys napisał/a:
no więc właśnie - Django uratował dziwkę tylko dlatego, że było mu to na rękę. a może poprostu miał taki kaprsy otóż prawdopodobnie zwietrzył on możliwośc wykorzystania jej jako karty przetargowej. przecież gdy dziękowała mu za uratowanie życia, on zimno odparł, aby nie myslała sobie, że zrobiłto ze względu na nią. widać więc wyraźnie, że na rzeczy musiało być coś więcej. gest Django nie był wyrazem altruizmu, ale raczej pragmatycznej kalkulacji. i nawet po spędzonej z dziewczyną nocy, po uczynieniu przez nią niezgrabnego wyznania miłosnego, Django bez mrugnięcia okiem popycha ją w ramiona Huga.

tu masz calkowitą rację, ale chyba zapomniales o ostatnich minutach filmu i wlasnie je mialem na mysli
Borys napisał/a:
tak, ale nie można wykluczyć, iż Django także myslał o tym wcześniej, juz w momencie, gdy proponował ludziom Huga skok. poza tym nie ograniczył się on do wykradnięcia jedynie swojej częsci złota, ale zabrałwszystko, wybijając przy okazji połowę Meksynaów (a mógł przecież tego uniknąc, zabierajać złoto i ulatniajac się po cichu).

to ,ze mogl tak myslec to nic wiecej niz zwykly domysl i nigdy nie dowiemy sie co mogl wowczas myslec ;) zabral wszystko bo to bohater spaghetti w koncu , chciwosc panie chciwosc! a wybil ich troche, bo przewidzial to, iz będą chcieli go potem znaleźć i się na nim jakoś zemścić, a dzieki akcja z karabinem bylo ich mniej, a więc i wiecej szans dla niego później
Borys napisał/a:
nie chodzi o pobudki, ale o sam sposób prowadzenia wątku. rozwinął się on zbyt nagle, co implikowało potraktowanie go po macoszemu. stał się przez to w pewien sposób zbyt ckliwy i przewidywalny.

a no tak, ale to w koncu spaghetti western, tutaj nie wymaga sie zbyt wiele w pewnych kwestiach ;) to samo tyczy sie opisywanego kiedys przeze mnie "face to face", o ktorym napisalem, iz jest westernem spaghetti nietypowym, gdyz nastepuja przemiana dwoch glownych bohaterow - Ty wtedy napisales, iz nie jest to nietypowe i często spotykane w filmach - i ja wiem, ale mialem na mysli tylko i wylacznie filmy spaghetti, a to dosyc charakterystyczny gatunek ;) tak samo motyw umieszczenia akcji "grande silenzio" w górach poelnmych sniegu to cos nowatorsikego w tym gatunku i bardzo mi sie to podobalo
_________________
rock'n'roll fucked my soul
 
Blekit
Spaghetti Master


Dołączył: 30 Sty 2004
Posty: 1468
Płeć:
Wysłany: Pią 17 Mar, 2006   

Borys napisał/a:
tak, ale tytułem luźnej dywagacji, można dojśc także do wniosku, że gdyby ulotnił się on "po chichu", miał by o wiele większe szanse na ujscie pogoni. pijani Meksykanie prawdopodobnie dopiero z rana zauwazyli by zniknięcie złota, a wraz z nim i głównego bohatera

co racja to racja! :)
Borys napisał/a:
ale nie zmienia to faktu, że samo wykonanie kostiumów było raczej tandetne

eee tam, nie znasz sie :P

Swoją droga wlasnie obejrzalem peckinpahowskiego "Pat Garrett And Billy the Kid", jesli jeszcze nie widziales, to bardzo polecam, naprawdę świetny film.
_________________
rock'n'roll fucked my soul
 
buri


Dołączył: 31 Paź 2004
Posty: 644
Skąd: Thorn/Bromberg
Wysłany: Sob 18 Mar, 2006   

Limonádový Joe - reż. Oldrich Lipský
Pojebany film. Może i pisze to pod wpływem, ale inaczej nie da się tego opisać. Bo jak inaczej kótko opisac czeską parodię wsternu ? Rzecz dla fanów klimatu "Hydrozagadki" Kondratiuka". Absurd, groteska, pastisz klasycznego westernu. Co więcej, film jest przeplatany piosenkami rodem z festiwalu w Karlovych varach (moi faworcyi to "Whisky,to je moje gusto" i "So far"). Sporo głupkowatego czeskiego humoru, troche wioski i zażenowania... które ogląda się z przyjemnym uśmiechem odmóżdzenia. W dodatku film utrzymuje pewną kolorystkę: zaleznie od sytuacji (?) jest raz żółty, raz niebiski, zielony lub czerwony.
Do pijackiego miaszteczka a dzikim zachodzie przybywa wspaniały Joe, który rozpowszechnia zwyczaj picia lemoniady KOLAKOKI jako najlepszego napoju dla rewolwerowca. Od razu oczywiście pojwiają się wielbicielki wspaniałego Joe, ale żeby nie było za słodko do miasteczka przybywa także ten zły - HOGOFOGO. Wielbiciel whiskey i maksymalnie zły charakter.
Nie jestem zbytnim zwolennikiem czeskiego kina ale obok "Samotnch" Zelenki jest to najciekawszy czeski film (choc powstaly w latach 60) jaki widziałem.
Jaja jak berety. Nic tylko sie zjarać i olglądac "Lemoniadowego Joe" :faja:
_________________
"po kapelach krastowych moge stwierdzić gołym okiem że peja ma więcej wspólnego z punk rockiem"
 
XbobsonX


Dołączył: 18 Lis 2004
Posty: 310
Skąd: z oławskiego bloku
Płeć:
Wysłany: Sob 18 Mar, 2006   

faktycznie trudny film i wymaga niestannego skupienia,dlatego tez wiele scen ulotniło sie z mej pamieci,
trzeba bedzie chyba zakupic sobie
_________________

 
 
Blekit
Spaghetti Master


Dołączył: 30 Sty 2004
Posty: 1468
Płeć:
Wysłany: Sob 18 Mar, 2006   

"Bez końca" - reż. Krzysztof Kieślowski, 1984



Geniusz.
Geniusz.
Geniusz.
Geniusz.
Geniusz.
Geniusz.
I jeszcze raz geniusz.
Najlepszy film Kieślowskiego jaki widziałem. Tyle jeśli chodzi o wstęp.
Antoni Zyro, zdolny adwokat, umiera na zawał serca zostawiając żonę Urszulę i małego synka oraz niedokończoną sprawę sądową. Jako duch przez cały film będzie towarzyszył widzowi przyglądając się pewnym wydarzeniom i czasem ingerował w nie. Wdowa po nim, wspomniana Urszula próbując zapomnieć o nim popada coraz bardziej w samotność, zdając sobie sprawę jak bardzo go kochała i jak bardzo za nim tęskni, potrzebuje go. Jednocześnie z jej wątkiem, stopniowo rozwija się wątek - także już wspomnianej - sprawy sądowej, którą Antoni miał się zająć. Podejmuje jej się jego stary mentor, mecenas Labrador, którego metody są jednak zupełnie inne co w tym wypadku jest bardzo istotne. Owa sprawa sądowa jest sprawą politycznę, a jej celem jest wyciągnięcie z więzienia robotnika oskarżonego o kierowanie strajkiem.
Naprawdę rewelacyjny film, padłem na kolana, szczęka mi opadła i przez wiele godzin nie mogłem zebrać jej z podlogi. Z jednej strony jest to metafizyczny dramat psychologiczny, z drugiej zaś dramat polityczny. Kieślowski jak zwykle bardzo sprawnie ukazuje emocje głównych bohaterów, ale i postaci drugoplanowe są bardzo dobrze zarysowane i pamięta się każdą, choćby najmniej ważną. O ile można tu w ogóle mówić (pisać) o jakichś postaciach nieważnych dla tego filmu. Widzimy tu to czym jest cały świat dla bohaterów, ich rzeczywistość, uczucia, nadzieje. Pokazany został tu problem PRLu, bo "co to za kraj podzielony na pół?". W większości jego filmów, które widziałem, owy problem był ukazywany - mniej lub bardziej dosłownie czy wyraziście, jednak chyba dopiero po "Bez końca" zauważyłem go takze w innych jego dziełach tam, gdzie początkowo go nie widziałem. Jak zwykle dużo symboliki, która tworzy film o przesłaniu uniwersalnym choć nie jednowymiarowym oraz muzyki, podawanej oszczędnie, a zawsze w odpowiednich momentach. Muzyki pięknej, która idealnie zarysowuje tragizm danych sytuacji. Zresztą cały film jest po prostu piękny, a piękno tkwi w jego smutku, w świecie żywych i świecie martwych, którym zdarza się do siebie przenikać, w emocjach, no cholera - we wszystkim. Jak zwykle u Kieślowskiego pojawia się znakomite aktorstwo, trzeba przyznać, iż owy reżyser miał duży talent (instynkt?) w obsadzaniu danych osób do danych ról.
Dużo scen zrobiło na mnie duże wrażenie, szczególnie te z udziałem Urszuli i Antoniego. Załamana wdowa popadajaca w depresję, nie mogąca życ bez swojej drugiej połowy i duch jej męża obserwujący ją, chodzący za nią. Duch widzący jej "zdradę" za 50 dolarów czy tragiczną masturbację. Duch, który ratuje ją i próbuje dać o sobie znać i Urszula, która wierzy, iż jest on cały czas gdzieś obok niej. Niczym w balladzie "Romantyczność" Mickiewicza ;) Oczywiścien nie ma happy endu, godność i lojalność staną pod znakiem zapytania, a tragiczna miłość może zakończyć się tylko samobójstwem będącym dla Urszuli jedynym wyjściem
Geniusz, którego tak naprawdę nie jestem w stanie opisać słowami. Jak bardzo bym się nie starał - i tak mi się nie uda.
_________________
rock'n'roll fucked my soul
 
Blekit
Spaghetti Master


Dołączył: 30 Sty 2004
Posty: 1468
Płeć:
Wysłany: Sob 18 Mar, 2006   

"Ballada o Cable'u Hogue / The Ballad of Cable Hogue" - reż. Sam Peckinpah, 1970



Ulubiony film Krwawego Sama, niedoceniony jednak przez publiczność i obecnie właściwie zapomniany. Całkowicie niesłusznie jak na mój gust, jest to bowiem jeden z ciekawszych westernów jakie widziałem, a na pewno inny od reszty dzieł Krwawego Sama, choć cały czas pełen typowych dla niego elementów.
Cable Hogue (Jason Robards) zostaje oszukany przez swoich wspólników i pozostawiony przez nich na pastwę losu na środku pustyni bez kropli wody. Przez 4 dni przemierza ową pustynię "rozmawiając" z Bogiem, aż trafia na źródło wody, w miejscu, w którym nie powinno jej być. Postanawia założyć postój na samym środku szlaku między dwoma miastami oddalonymi od siebie o 60 km. Jego pierwszy klient kończy w grobie z kulką od Cable'a co może nie wróżyć mu dobrze, ale z czasem postój rozwija się, a Cable zaczyna się na nim wzbogacać. Mieszka na nim wraz z przypadkowo spotkanym pastorem Joshuą (znany z "Nędznych psów" James Anderson) - człowiekiem, ktory wyświęcił się na głowę własnego nieistniejącego kościoła. Bardzo szybko Cable poznaje też uroczą dziwkę z charakterkiem imieniem Hildy, w której się zakocha, a która również z nim zamieszka. Żyjąc na środku pustyni, Cable zapomni o obiecanej eks-wspólnikom zemście, poświęci się miłości i nadzieji na lepsze jutro, choć takie niestety nigdy tak naprawdę nie nadejdzie. Hogue to relikt odchodzącego powoli w niepamięć starego świata, którego czas się już kończył. Stary bandzior nie rozumiejący zasad nowego uprzemysłowionego świata zastępującego powoli acz konsekwentnie Dziki Zachód.
Przede wszystkim owy western jest nie tyle westernem, co połączeniem westernu z komedią. Co bardzo nietypowe dla Peckinpaha - film można nazwać bardzo sympatycznym i często zabawnym. Bardzo przyjemnie się go ogląda, nie pozbawiony jest lekkiej erotyki oraz elementów moralizatorskich. Pojawia się problem religijności i podejścia do niej i jak zwykle lojalności. tym razem, główny bohater Krwawego Sama jest jednak w stanie bez problemu zapomnieć o profesji jaką zajmowała się jego wielka miłość Hildy, a nawet przymyka oko i w pelni rozumie jej plany co do poślubienia jakiegoś bogatego mężczyzny z wielkiego miasta. Jego pragnienie zemsty spokojnie schodzi na dalszy plan, choć spotkanie ze zdrajcami jest dla niego - można by rzecz - nieuniknione. Cable z czasem chowa swoją dumę i udowodni przeciwnikom jak daleko mu do bycia tchórzem i jak to zabrzmią słowa pastora o nim - "człowiek ani dobry, ani zły, ale człowiek". Śmierć głównego bohatera jest tu tak oczywista jak koniecDzikiego Zachodu, i czyż nie tragikomiczne jest, iż zginie on od kół prymitywnego samochodu? "Człowiek, który znalazł wodę tam gdzie jej nie było" - taki napis będzie widniał na jego nagrobku i taki okazał się Cable. Bliski śmierci znalazł nadzieję, zamieszkał na środku pustyni - na jedynym już miejscu nowego świata, w którym był wolnym czlowiekiem. Na miejscu, które właściwie wciąż należało do starego świata i które nigdy się nie zmieniło, tak jak i główny bohater.
Dodam jeszcze, iż film ten pozbawiony jest peckinpahowskich baletów przemocy, bo i ogólnie przemocy tu niewiele. Zresztą jej większa ilość byłaby zupełnie niepotrzebna. Mamy za to magiczną moc pustyni (na mnie zawsze to działało) i piękne krajobrazy. Niezwykły film, kolejne DZIEŁO Sama Peckinpaha.
_________________
rock'n'roll fucked my soul
 
Blekit
Spaghetti Master


Dołączył: 30 Sty 2004
Posty: 1468
Płeć:
Wysłany: Sob 18 Mar, 2006   

i bardzo bym chcial to wreszcie zobaczyć, ponoć najwazniejsze tam są wartości rodzinne, a fragment zadymy w knajpie widzialem w dokumencie o Samie :)
i jeszcze co do tej zabawnosci, to przeciez jego "Konwój" także takim filmem był
_________________
rock'n'roll fucked my soul
 
Blekit
Spaghetti Master


Dołączył: 30 Sty 2004
Posty: 1468
Płeć:
Wysłany: Sob 18 Mar, 2006   

"Pat Garrett i Billy Kid / Pat Garrett and Billy the Kid" - reż. Sam Peckinpah, 1973



Klasyczny antywestern i kolejny krwawy moralitet Krwawego Sama. Dzieło przez duże "D", a nawet przez bardzo duże. W czasie jego realizacji mówiło się, że Peckinpah jest zbyt pijany na planie, aby móc reżyserować, byly to też początki jego - jak się miało potem okazać - długiej i tragicznej przygody z kokainą. Spodziewano się po tym filmie wielkiej klęski - zarówno finansowej jak i artystycznej. A tymczasem "Pat Garret & Billy the Kid" uchodzi za jeden z lepszych i ważniejszych filmów - zarówno dla Krwawego Sama, jak i dla gatunku jakim był western, a nawet dla światowej kinematografii. I wcale się temu nie dziwię - jest to jego najlepszy film jaki miałem przyjemność oglądać. Choć powstała ogromna ilość filmów poświęcona temu legendarnemu duetowi Dzikiego Zachodu, to właśnie ten uchodzi za najbardziej realistyczną - czy raczej najbliższą prawdy - wersję haniebnych wydarzeń.
Obraz ten zaczyna się od sceny śmierci Pata Garretta (James Coburn), która była zemstą za zabójstwo Billy'ego Kida (Kris Kristofferson), a następnie cofamy się o ponad 20 lat w czasie, aby poznać początek końca ostatniego rozdziału ich przyjaźni. Bowiem obaj będąc wyjętymi spod prawa banitami, byli wielkimi przyjaciółmi, a starzejący się Garrett traktował Kida jak syna. Jednakże czasy się zmieniały, a Garrett zmęczony już niepewnym życiem bandyty dostał propozycję zostania szeryfem od ludzi, którzy bali się go po przeciwnej stronie barykady. Mając po stronie "prawa" legendarnego rewolwerowca, wyznaczyli cenę za głowę Billy'ego Kida i rozpoczął się rajd przeciw moralności, lojalności, godności i wolności.
Jesto to smutny obraz, melancholijna brutalna ballada, w której Krwawy Sam teoretycznie na zawsze już pożegnał się z westernem. Teoretycznie, bowiem jak przyszłość miała pokazać, późniejsze jego dzieła - "Dajcie mi głowę Alfredo garcii" i "Konwój" - okazały się następnymi hołdami dla Dzikiego Zachodu. "Pat Garrett & Billy the Kid" mimo niejednej sceny śmierci i baletów przemocy, toczy się dość leniwie i spokojnie. Przepełniony jest smutkiem i żalem, bardzo zgrabnie opisuje psychologię dwóch tytułowych bohaterów. Reżyser sugeruje, iż Garrett ścigając Kida, ściga sam siebie, a zdradzając go zdradza właśnie sam siebie. w trakcie całej tej wędrówki, Kid będzie próbował usprawiedliwić zachowanie Garretta, ten drugi zaś zacznie stopniowo nienawidzić sam siebie za to co robi. Ale dał słowo, którego zamierza dotrzymać, a sam tragiczny pościg można traktować jako pewnego rodzaju konkurencję. Garrett widzi w Kidzie młodszą wersję samego siebie, nie chce go zabijać (już na początku filmu prosi go o wyjazd do Meksyku), ale daje mu do zrozumienia, iż zrobi to jeśli go spotka. Co ciekawe mimo wielu nielojalnych względem starej przyjaźni czynów, cały czas widać pewne porozumienie między bohaterami, nawet w finałowym spotkaniu ich obu, na twarzy Kida pojawia się uśmiech. Uśmiech, który zaraz zniknie, gdy Kid padnie martwy na podłogę.
Tutaj - jak na antywestern przystało - mimo sympatii do ktoregokolwiek z bohaterów, nie ma postaci dobrych, które nie byłyby też złe (i na odwrót). Jak też już wspomniałem, podjęty zostaje problem moralności bohaterów, ich wiary, ich lojalności (i nie mam tu na myśli tylkodwóch bohaterów tytułowych). Na duże brawa zaslugują odtwórcy głównych ról, czyli James Coburn i Kris Kristofferson, świetnie się spisali ze swojego zadania, ale pochwalić nalezy także i niemal wszystkich pozostałych aktorów. Mamy tu doczyniena bowiem z cała plejadą charakterystycznych aktorów, często są to weterani westernu, z których kazdy stworzył dobre wyraźnie zarysowane kreacje. Wielkie brawa dla Boba Dylana, który jako Alias był z pewnością jedną z ciekawszych postaci. BoB Dylan nie ograniczył się tu do samego aktorstwa, ale - jak na muzyka przystało- stworzył ścieżkę dźwiękową do filmu, bardzo dobrą zresztą. Film pełen jest świetnych scen, zarówno tych stonowanych (którą główną siłą są bardzo dobre dialogi, pewne napięcie czy świetne malownicze zdjęcia, kadrowanie), jak i tych dynamiczniejszych. I tu musze przyznać, iż Sam Peckinpah osiągnął już absolutne wyżyny swojego mistrzowskiego montażu, chwilami aż dech w piersiach zapiera, obok finału "Dzikiej bandy" i masakry w hotelu w "Ucieczce gangstera" są tu z pewnością najlepsze balety przemocy jakie kiedykolwiek zaserwował (no, prydałoby się też wspomnieć o scenach batalistycznych w "Żelaznym Krzyżu" ;) ). Jest też odpowiednia dawka humoru oraz erotyki, którą w fimografi Krwawego Sama prześcigają chyba tylko "Nędzne psy" (z tym, ze tam chodziło o brutalność tych scen, a nie ilość nagich ciał), ale rzecz jasna po prostu smutku jest tu najwięcej. Jedną z moich ulubionych scen jest śmierć nad rzeczką z "Knocking on a heaven's door" Dylana w tle, gdzie niemal łza po policzku spływa :oops: A to ledwie niecała pierwsza połowa tego DZIEŁA. Wielki upadek wielkiej przyjaźni. Garrett zabił sam siebie (jest nawet motyw strzelenia w lustro, który idealnie to pokazuje), usiadł na huśtawce i bujał się powoli przy ciele Kida aż do samego rana. Następnie wsiadł na konia i obrzucany kamykami przez małego chłopca pojechał przed siebie. Wiem, że już wspomniałem, ale musze jeszcze raz - aprawdę bardzo dobre zdjęcia, piękne krajobrazy, świetne kadrowanie - tego jeszcze nie było u Peckinpaha, nie aż tak. Po prostu cudo, wczoraj obejrzałem film po raz pierwszy, a dzisiaj po raz drugi jego nowszą (na nowo zmontowaną wg notatek Peckinpaha) wersję. I nie wiem jak tu się w tym nie zakochać, jeden z najlepszych filmów jakie w życiu widziałem.
_________________
rock'n'roll fucked my soul
 
buri


Dołączył: 31 Paź 2004
Posty: 644
Skąd: Thorn/Bromberg
Wysłany: Pon 20 Mar, 2006   

nie ma bata - "Pat Garrett i Billy Kid" to najlepszy film peckinpaha (sposrod tych niewielu jakie mialem okazje zobaczyc ;) ). ten obraz bije moim zdaniem "dzika bande" ktorej efektowna koncowka nie jest w stanie nawet uratowac. ba, przyznam sie ze pewnymi momentami "dzika banda" mnie nudzila :oops: ,a "pat garrett i billy kid" to cos, czym delektowalem sie bez przerwy, i nie padlem nawet mimo poznej pory wyswietlana (niech zyje TCM!)
film genialny w kazdym calu, i zdecydowanie najlepszy western jaki widzialem
_________________
"po kapelach krastowych moge stwierdzić gołym okiem że peja ma więcej wspólnego z punk rockiem"
 
Blekit
Spaghetti Master


Dołączył: 30 Sty 2004
Posty: 1468
Płeć:
Wysłany: Pon 20 Mar, 2006   

buri napisał/a:
film genialny w kazdym calu, i zdecydowanie najlepszy western jaki widzialem

amerykański - tak
nie-tylko-amerykański - zaraz po "Pewnego razu..." ;)
_________________
rock'n'roll fucked my soul
 
Blekit
Spaghetti Master


Dołączył: 30 Sty 2004
Posty: 1468
Płeć:
Wysłany: Śro 22 Mar, 2006   

"Harry Angel/Angel Heart" - reż. Alan Parker, 1987



Film, w którym kreacje aktorskie Mickey Rourke'a i Roberta De Niro uważa się za jedne z lepszych w ich karierach. I całkiem słusznie. Świetne połączenie kryminału i horroru, choć często nazywane po prostu thrillerem.
Tytułowy bohater (Mickey Rourke) to prywatny - i raczej przeciętny - detektyw, który zwykle zajmuje się rzeczami typu sprawy rozwodowe czy ubezpieczenia. Cwaniaczek, ignorant, ale niegłupi koleś, który w pełni zasługuje na miano antybohatera. Pewnego dnia, zgłasza się do niego pewien tajemniczy i conajmniej dziwny bogacz o nazwisku Louis Cyphre (Robert De Niro), który zleca mu odnalezienie niejakiego Johnny'ego Favourite'a, znanego niegdyś śpiewaka, który nie wywiązał się z (nieznanego Angelowi póki co) kontraktu z panem Cyphre i nagle zniknął. Angel rozpoczyna śledztwo, jednakże niemal każda osoba, która mogłaby mu pomóc w jego rozwiązaniu - po spotkaniu z nim zostaje w tajemniczych okolicznościach zamordowana. Angel stopniowo popada z załamanie nerwowe, ma problemy z własną tożsamością, sen miesza mu się z jawą, w skrócie - jego życie staje się koszmarem. Tym czasem pan Cyphre wciąż go pogania, a podczas spotkań z nim daje mu dziwne sugestie, a wreszcie Angel dociera do Nowego Orleanu, gdzie poznaje świat magii voodoo.
Pamiętam jak widziałem ten film kilka dobrych lat temu za gówniarza - byłem zachwycony. Naprawdę mroczny film, pokręcony kryminał z niesamowitymi wręcz elementami grozy. I do dzisiaj robi na mnie duże wrażenie. Dzieło niebanalne, ciekawe, trzymajace napięcie - bo cóż innego mogło wyniknąć z historii o Lucyferze, który zleca detektywowi odnalezienie należącej do niego duszy, bardzo dobrze wyreżyserowanej i świetnie zagranej. Rourke zawsze był bardzo dobrym aktorem (choć zmarnowałsię w latach90.), a De Niro zawsze był świetnym aktorem, ale tutaj panowie pokazali naprawde klasę przez duże K. Szczególne wrażenie robi właśnie ten drugi, choć zagrał rolę drugoplanową, pojawienie się demonicznego Cyphre'a to w każdym wypadku sceny, od których nie można oderwać oczu. I co należałoby dodać - są one bardzo ważne. Film ma świetny klimat, sceny stopniowego rozwiązywania jakże szalonej i zaskakującej (zarówno dla Angela, jak i dla widza) zagadki przeplatane ze scenami sennymi, szalonymi, brutalnymi, dziwnymi, symbolicznymi to coś co naprawdę warto zobaczyć.
_________________
rock'n'roll fucked my soul
 
Blekit
Spaghetti Master


Dołączył: 30 Sty 2004
Posty: 1468
Płeć:
Wysłany: Śro 22 Mar, 2006   

"Strzały o zmierzchu/Ride the High Country" - reż. Sam Peckinpah, 1962



O tym filmie już było, ale właśnie go sobie odświeżyłem i postanowiłem jeszcze coś doskrobać. Jest to drugi film Krwawego Sama, który o ile się nie mylę, nie zyskał sobie jeszcze miana "krwawy". I choć (mimo tego, że jest dobry) nie umywa się do jego późniejszych dzieł, to jest to w pewnym sensie "peckinpahowskie spojrzenie na świat pełną gębą". W tym filmie, Peckinpah pokazuje to wszystko co w na różne sposoby będzie wypełniać jego późniejsze dzieła. Tutaj jest to najbardziej widoczne, tutaj też najbardziej to wyjaśnia, tak więc jeśli ktoś po obejrzeniu jakiegoś późniejszego jego "krwawego moralitetu" będzie miał jakieś wątpliwości co do jego odbioru, polecam zapoznać się z tym filmem - będącym moralitetem, lecz wcale nie takim krwawym, a bardziej oczywistym. Uchodzi on też za jeden z bardziej oryginalnych amerykańskich westernów lat 60. i został doceniony przez krytykę, co uczyniło Peckinpaha bardzo obiecującym reżyserem.
Steve Judd to starzejący się relikt Dzikiego Zachodu, który zostaje wynajęty przez bank do transportu złota z małego górniczego miasteczka. Istnieje tylko jeden szlak prowadzący do owego miasteczka, więc ze względów bezpieczeństwa, Judd postanawia wynająć do pomocy dwóch ludzi. Tak się składa, że spotyka Gila Westruma, swojego starego przyjaciela, który zarabiając grosze upija się dzień po dniu do nieprzytomności. Westrum bardzo chętnie zgadza się na towarzyszenie Juddowi podczas transportu, a ze sobą bierze swojego kolegę z "pracy", młodego Hecka Longtree. Szybko wyruszają w trasę, jednak jak się okazuje, Westrum i Longtree liczą na to, iż wspólnie z Juddem nie dostarczą wcale zlota (o wartości 20 000 $), lecz zgarną je dla siebie. Jeśli zaś Judd się na to nie zgodzi, zamierzają podzielić łup tylko na dwie części. Ale w drodze natykają się na farmę fanatyka religijnego, Joshuy Knudsena i jego córki, nastoletniej jeszcze Elsy, u których spędzają noc. Elsa, niemal niewolona przez ojca, który cytując ciągle Biblię ogranicza ją dla jej dobra i chroni przed złem tego świata, ucieka z domu i dołącza do wyprawy po złoto, choć w innym celu. Chcąc się uwolnić od ojca, który nie pozwala jej poznać życia, zamierza ona ożenić się z jednym z mieszkańców górniczego miasteczka, Billy'm Hammondem, którego nie zna zbyt dobrze, ale który kiedyś jej się oświadczył. Gdy docierają wreszcie do miasteczka, Elsa - mimo małego romansu z Heckiem Longtree po drodze - wskakuje w ramiona Billy'ego z zamiarem zamieszkania z nim i jego trzema braćmi. Jeszcze tego samego dnia biorą ślub - dosyć oryginalny ślub. Ślub bowiem odbywa się w barze-burdelu, udziela im go radykalnie schlany sędzia, świadkiem jest burdel-mama, zaś druchnami miejscowe dziwki. Szybko leje się alkohol, a Elsa zostaje brutalnie niemal zmuszona do pierwszego małżenskiego stosunku, następnie prawie zgwałcona przez pozostałych braci Hammond. Bowiem jak się okazuje, żona jednego znich jest żoną każdego z nich ikażdy ma takie samo prawo do jej dupy. Na zajście reaguje zazdrosny Longtree w towarzystwie Judda, ratują naiwną Elsę z opresji i wraz z Westrumem i ładunkiem złota szykują się na drogę powrotną. Jednakże upokorzeni bracia Hammonds ruszają za nimi i poleje się krew, a w między czasie Westrum i Longtree postanowią wreszcie odebrać Juddowi złoto.
Właśnie opisałem skrótowo jakieś 90% filmu, ale ciężko jest pisać o jego fabule nie opisując właśnie tych wszystkich motywów.
"Chcę wejść do domu usprawiedliwiony" - tak mniej więcej brzmią słowa Judda, słowa te powtarzał też sam Peckinpah i właśnie owe słowa to charakterystykapostaci jego filmów. Judd i Westrum to ludzie odchodzący coraz bardziej w zapomnienie, najlepsze czasy mają już dawno za sobą, moga tylko pogodzić się z nieustającym przemijaniem i w końcu ze śmiercią. Słowa Judda odnoszą się do tego co chce w życiu. Nie ma domu, rodziny, pieniędzy - bo to co robił w swoim życiu, nie pozwoliło mu na to. A więc zajmuje się ciężką i niebezpieczną pracą, choć nie dostaje za to dużo pieniędzy, a i nie jest już od dawna w formie. Jednakże jakby nie żył, cokolwiek by nie robił - zamierza dotrzymać obiecanego słowa i z głową w górze iść przed siebie. Sposób ten na życie go w końcu zabije, ale to jedyna droga ku wybawieniu. Z westrumem sytuacja wygląda juz nieco inaczej - bowiem mimo przyjaźni, jego lojalność stanie pod znakiem zapytania wobec widoku takiej sumy w zasięgu ręki, która mogłaby wreszcie pomóc mu jakoś ułożyć swoje życie, wydaje mu się ona jedyną szansą na lepsze jutro. Nic nie jest tylko złe, albo tylko dobre, choć powinno tak być. Nic nie jest takie proste. Oto zaś przemyślenia Elsy na temat życia, po tym co spotkało ją w górniczej osadzie. Elsa to chyba jedyna kobieta u Peckinpaha, która nie ma w sobie nic z kurwy. Ale i to można wytłuamczyć - jest młoda i niewinna, dopiero zaczyna poznawać świat, bowiem ojciec trzymał ją na ranczo jak w niewoli. Bał się o nią,czego ona nie rozumiała, ale wkrótce przyszło jej zrozumieć wiele rzeczy. Niewinność nie trwa wiecznie i jej utrzymanie nie jest możliwe. A młodzieniec o nazwisku Longtree? Energiczny, bojowy, lecz głupi, bo też młody. Początkowo bardzo chętny by obrabować Judda, lecz z czasem zyskawszy dla niego szacunek, zacznie wreszcie dojrzewać i dostrzegać pewne rzeczy. Nie da się ukryć, iż "Strzały o zmierzchu" to film drogi pełną gębą. Dla każdej ważnej dla tej historii postaci, jest to zrozumienie czegoś w życiu, pewne ważne decyzje. Ostatecznie, nawet bracia Hammond pokażą, iż wiedzą czym jest honor.
Jest to też rzecz jasna film żegnający Dziki Zachód. Jak zwykle, takim starzejącym się Dzikim Zachodem są dwaj niegdyś jakże sprawni rewolwerowcy - Judd i Westrum. Od dawna wiedzą już, że czasy się dla nich nieuchronnie kończą, więc pozostaje tylko kwestia co z tym końcem zrobią. Już sam początek filmu sugeruje smutny hołd dla tych szalonych czasów - Judd wjeżdża do miasta konno, a za nim pędzi młodzieniec na wielbłądze (jest to Longtree, symbol nowych czasów, gdzie zniknie honor i godność, a i sam Longtree okaże się jedyną chyba po tym pamiątką). Z kolei już w następnej minucie, Judd będzie musiał uważać na przejeżdżający obok automobil. To już po prostu inny świat. Świat, w którym nie było dla niego miejsca.
W "Strzaąłch o zmierzchu" także i od strony technicznej widać to co Peckinpaha będzie interesowało najbardziej. Niestety nie ma tu jeszcze jego słynnych baletów przemocy, które szczerze pisząc, chyba bardzo by się przydało, bo niestety sceny strzelanin są zupełnie średnio zrealizowane. Widać już ten peckinpahowski montaż, jednak nie jest to jeszcze to czym można by się zachwycać. Za to niewątpliwym atutem są piękne krajobrazy, górska sceneria w świetnych zdjęciach, dla których stanowi ona tło. Film ten, mimo niewątpliwych walorów treściowych, bywa chwilami nużący. Jest ogólnie bardzo statyczny, a ciekawiej robi się dopiero, gdy na ekranie pojawiają się bracia Hammond. Zawiera on w sobie dużo myśli przewodnich Peckinpaha, podanych wręcz na talerzu i bardzo widocznych. Bardziej niż później i można by rzec, iż "Strzały o zmierzchu" stanowią fundamenty pod styl Krwawego Sama. Nie ma też happy endu, choć w pewnym sensie jest to jaknajbardziej pozytywne zakończenie, a przede wszystkim - finał jest naprawdę dobry. Właściwie to jest bardzo dobry - mimo pewnych realziatorskich niedociągnięć, sam pomysł i jego przesłanie to strzał w dziesiątkę. Myślę, iż tym co powstrzymuje mnie od lepszego odbioru i lepszej oceny tego filmu jest to, iż wciąż jest to dzieło w bardzo kalsycznym westernowym stylu, nawet mimo pewnych nowatorskich wtedy dla tego gatunku elementów. Bowiem to jeszcze nie czas antywesternów, a i nawet sami główno bohaterowie to jeszcze nie peckinpahowscy antybohaterowie. W pewnym sensie to braciom Hammond bliżej do przyszłych gwiazd Peckinpaha niż takiemu Juddowi. Ale tylko w pewnym sensie ;) Ogólnie dobry film, ciekawy i wart obejrzenia - szczególnie jeśli kogoś inetresuje twórczość Krwawego Sama, dla której ten film jest bardzo ważny. Ale niestety jest to też jak dla mnie najsłabsze jego dzieło spośród tych, którem miałem przyjemność widzieć. Jeśli ktoś nie lubi kalsycznych westernów, albo chociaż Peckinpaha - wątpię, aby mu się to spodobało.
_________________
rock'n'roll fucked my soul
 
Blekit
Spaghetti Master


Dołączył: 30 Sty 2004
Posty: 1468
Płeć:
Wysłany: Czw 23 Mar, 2006   

Greenawaya nic nie widziałem, ale zarys fabuły brzmi jak jakiś Cronenberg :) a przynajmniej takie właśnie mam skojarzenie
Czytałem też gdzieś kiedys, że Greenaway okreslany jest mianem "brytyjskiego Lyncha" - ile w tym "prawdy"?
_________________
rock'n'roll fucked my soul
 
Blekit
Spaghetti Master


Dołączył: 30 Sty 2004
Posty: 1468
Płeć:
Wysłany: Czw 23 Mar, 2006   

"Casablanca" - Michael Curtiz, 1942



Jeden z bardziej znanych i cenionych melodramatów w histori, będący też klasykiem kina noir, które właśnie w latach 40. ubiegłego wieku przeżywało swój rozkwit.
Akcja filmu toczy się w tytułowej Casablance, mieście w Maroko okupowanym przez Francuzów na usługach nazistów. Głównym bohaterem jest Rick (Humphrey Bogart) będący właścicielem jednego z popularniejszych w mieście lokalów. Spotyka tam on swoją dawną miłość, Ilsę (Ingrid Bergman), żonę czołowego działacza ruchu oporu, Victora Laszlo. Para ta śledzona jest przez nazistów, których celem jest niedopuszczenie do ich wyjazdu do USA, gdzie mogą stać się wolnymi ludźmi z dala od łap ludzi Hitlera. Rick ma do Ilsy dużo żalu, za to, że zostawiła go bez wyjaśnienia w dniu wtargnięcia III Rzeszy do Francji, gdzie trwał ich gorący romans i (najprawdopodobniej przez to) jest on obecnie alkoholikiem, człowiekiem chłodnym i bardzo cynicznym. Wkrótce okazuje się, że tylko on może pomóc Ilsie i jej mężowi w ucieczce z Casablanci, jednak ich uczucia znowu odżywają i ani Rick nie będzie chciał pozwolić jej wyjechać, ani też ona nie będzie chciała znowu go zostawić. Zadane zostanie jednak ważne pytanie: miłość czy wojna? Czy Rick poświęci miłość dla dalszej i bardzo ważnej działalności Laszlo czy odwrotnie?
Wreszcie udało mi się zdobyć ten niemal legendarny film, wreszcie go zoabczyłem. I muszę przyznać, iż się rozczarowałem. Teoretycznie powinien mnie bardzo zaciekawić: mamy tu niejeden wątek i wiele konfliktów róznych rodzajów. Rick walczy z samym sobą, jak i z danymi jednostkami czy w końcu z anonimowym wrogiem, którego można nazwać "oni" (III Rzesza), a na ekranie widzimy i politykę i emocje, które w zupełnie innym miejscu czy w innym czasie, nie były by z nią związane i jedno drugiemu by nie przeszkadzało. A jednak, jak juz wspomnialem, zawiodłem się. Nie wczułem się w klimat filmu, nie wciągnęłem się. Czemu? Myślę, ze właśnie było za mało emocjonująco. Wprawdzie film dobry, ale chyba przez samą reżyserię, nie okazał się dla mnie niczym specjalnym. Dobre dialogi i oczywiscie miło się patrzy na Bogarta, ale całość wydała mi się zbyt statyczna i jej najnormalniej w świecie - nie uwierzyłem. Z jednej strony są tu sceny bardzo dobre, z drugiej zaś takie, które wydawaly mi się zupełnie średnie, no i oczywiscie te "umiarkowane". A być może po prostu za dużo oczekiwałem.
_________________
rock'n'roll fucked my soul
 
buri


Dołączył: 31 Paź 2004
Posty: 644
Skąd: Thorn/Bromberg
Wysłany: Czw 23 Mar, 2006   

"Tam, gdzie rosną poziomki" (Smultronstället) - reż. Ingmar Bergman (1957)

"Tam, gdzie rosną poziomki" to pierwszy film Bergmana który miałem przyjemność oglądnąć.
Szanowany, ponad 50-letni profesor Isak Borg wyrusza na uniwersytet w Lund by odebrać doktorat honoris causa. Jednak Borg od miesiąca ma sny, które go niepokoją - zaczyna obawiać się śmierci. W podróż zabiera swoją synową, po drodze bierze autostopowiczów, odwiedza miejsca które pamieta z dzieciństwa, odwiedza swoja 96 letnią matkę...
"Smultronstället" nie jest filmem prostym, porusza wiele problemów, czerpiąc garściami z modnej ówczas teorii Freuda. W role profesora wcielił się inny szwedzki rezyser - Victor Sjöström, który sprostał idealnie trudnemu zadaniu. Jego postać widz odbiera jako ciepłego człowieka, życzliwego, jednak z biegiem czasu osoby postronne wygarniają swoje żale wobec niego: jako teścia, ojca, syna czy obcą osobę. Myśle że można ten obraz nazwać "filmem drogi" uwzględniając typową dla tego typu filmów przemiane bohatera. Nie jest może to nic spektakularnego jednak profesor uzmysłowi sobie wiele ważnych rzeczy: to , jak stosunki w rodzinie jego były oschłe, jak ranił swoją miłość Sare, żonę, siebie samego czy w końcu jak jest samotny.
Film ambitny, niebanalny, głeboki i przemyślany. Zapada w pamięć a w dodatku idealnie wyreżyserowany (retorepekcje, sny).

Pętla - reż. Wojciech Jerzy Has (1957)

Ten film nie mógł mi się nie spodobać! wielka trójca: Has jako reżyser, na podstawie opowiadania Hłasko a w głównej roli rewelacyjny Holoubek ! W dodatku tematyka bliska jest mojemu sercu ;)
"Pętla" opowiada historie Kuby, człowieka inteligentnego, artysty, ale jednak alkoholika który postanawia zerwać z nałogiem. Chce wytrwać najgorsze osiem godzin bez alkoholu, przez ten czas stara się odizolować od "życzliwych" który ciągle przypominają mu o butelce. Wychodzi więc na ulice, by nie słyszeć dzwoniącego telefonu. Jednak każdy przechodzień widzi w nim już tylko pijaka. W końcu przegyrwa walkę z nałogiem...
Ten pełen symboliki film dokladnie analizuje psychike alkoholika, upadłego inteligenta, który jednak jest kochany ale na tą miłość nei zasługuje. Widz czuje autentyczne współczucie dla głównego bohatera, a całość jest porażająca. Zdecydowanie najlepszy film poruszający ten właśnie problem jaki widziałem.
Dla zainteresowanych opowiadanie Marka H. : http://www.marekhlasko.re.../22_text_01.htm
_________________
"po kapelach krastowych moge stwierdzić gołym okiem że peja ma więcej wspólnego z punk rockiem"
 
buri


Dołączył: 31 Paź 2004
Posty: 644
Skąd: Thorn/Bromberg
Wysłany: Sob 25 Mar, 2006   

Giulietta i duchy - reż. Federico Fellini
1965


Giulietta jest z wyższych sfer a mimo to jest skromną, oddaną swojemu mężowi kobietą, która w rocznice swojego ślubu wraz ze znajomymi bierze udział w seansie spirytystycznym. Tego samego wieczoru zaczyna podejżewać swojego męża o zdradę. Jakby tego było mało, zaczyna mieć dziwne wizje, nawiedzają je zjawy chcące być jej przewodnikami i nauczycielami. Od tego czasu jej dotychczasowe życie, cały jej charakter będzie poddany ciężkiej próbie.
Jeden z najważniejszych filmów w dorobku tego niezapomnianego reżysera. Tym razem Fellini wziął na tapete tematyke bardzo bliską jego sercu, co sam często podkreslał.
Fellini tym obrazem skłania nas do refleksji nad istotą kobiecości w sferze psychicznej i fizycznej, a także zwraca uwage na status społeczny owej kobiety (głównie włoszki w latach 60, ale na swój sposób problematyka jest uniwersalna). Film można też w pewnym stopniu nazwać feministycznym: główna bohaterka okłamywana przez męża musi wyrwać się z ram swojego dotychczasowego życia które było dla niej, skromnej kobiety mimo wszystko zadowalające. Jednocześnie nie chce zdradzić samej siebie, nie chce upodobnić się do swoich znajomych - idiotek dbających tylko o wygląd, dla których jednyną rozrywką jest seks. Jaka więc powinna być kobieta ? Giulietta będzie chciała pogodzić w sobie wszystko: pokuse, urok, wstyd i porządanie. "Miłość jako profesja" czy "miłość jako sztuka" - stara się to wytłumaczyć medium w jednej z najbardziej charakterystycznych scen filmu. Film zmusza do zastanowienia się nad tym wszystkim... tym bardziej że forma filmu naprawde fascynuje.
"Giulietta i duchy" to film piękny wizualnie, o niemal malarskich zdjęciach i urzekających ujęciach. Pełen symboliki, między innymi dużo tu luster które symbolizują umowną granice między tym co rzeczywiste a tym co paranormalne. Widz w pewnym momencie jest zbity z tropu, nie wie co dzieje się naprawdę. Nawiedzenia, retrospekcje, marzenia - w to wszystko gdzieś wciśnięta jest Giulietta i zdradzający ją mąż. Znajduje się to troche na pograniczu fantazji i momentami bywa niepokojące, jednak udało się uniknąć niepotrzebnego patosu i ogląda się przyjemnie, choć nie bez wysiłku intelektualnego.
W role tytułowej Giulietty wcieliła się fenomenalna Giulietta Masina (swoją drogą żona Felliniego), która kreuje swoją postać w sposób którego nie da się zapomnieć, aktorstwo dopracowane w każdym szczególe i nawet pojawiające się choćby na chwile zjawy potrafia zrobić wrażenie swoją grą, ruchami, mimiką.
Film będący esencją stylu tego reżysera, nominowany był do Oscara w dwóch kategoriach. Arcydzieło w każdym calu i słusznie stawiany jest tuż obok takich tytulów jak "Osiem i pół" lub "Amarcord".
_________________
"po kapelach krastowych moge stwierdzić gołym okiem że peja ma więcej wspólnego z punk rockiem"
 
Blekit
Spaghetti Master


Dołączył: 30 Sty 2004
Posty: 1468
Płeć:
Wysłany: Sob 25 Mar, 2006   

Felliniego wciąż nic nie widzialem, ale poznam na dniach "8 i pół"
_________________
rock'n'roll fucked my soul
 
Blekit
Spaghetti Master


Dołączył: 30 Sty 2004
Posty: 1468
Płeć:
Wysłany: Nie 26 Mar, 2006   

"Izo" - reż. Takashi Miike, 2004



Nienawiść jest duszą Diabła.

Film, po którym wiele oczekiwano, a w oczach fanów tworczości Miike okazał się porażką, niezrozumiałym bełkotem. A jak dla mnie, to jeden z jego bardziej niedocenianych filmów.
"Izo" to jedna wielka metafora, sama symbolika, każdą z postaci występujących tam możnaby nazwać jakims symbolem, nie zaś rzeczywistą postacią. Sam głowny bohater, czyli właśnie Izo, to postać określana takimi mianami jak martwa dusza, pół-trup czy wredny absurd. Jest on pędzącym gniewem, furią, nienawiścia, która uważa się za człowieka, z czym niezgadzają się "istoty", które spotyka na swej krwawej drodze. Odziany w obdarte szaty, machając mieczem na lewo ia na prawo, "skacze" po przestrzeniach czasowych, po - można by powiedzieć - różnych wymiarach i znacznie więcej wrzeszczy niż mówi. Film to masa połączonych ze sobą luźno epizodów, w których Izo zabija niemal wszystkich, których spotyka. Sam w sobie jest brutalnością będącą ignorowaną częścią ludzkiej natury. Jest to przemoc tak mocno wpisana w historię człowieka, a tak mocno (POZORNIE) przez ludzi odrzucana. Jest bestią, która przecież nie moze być człowiekiem, a ostatecznie jest jego częścią, jest tym co w czlowieku najgorsze. Najgorsze i najlepsze zarazem. Nie godząć się na panujący ład, nie wierząc w porządek, będąc przeciwko wszystkim i wszystkiemu jest jak sam mówi - duchem zemsty zamierzającym się zemścić na wszystkim co istnieje.
Film zaczyna się od stylizowanej na ostateczne przebicie włócznią Chrystusa sceny, w której ukrzyżowany człowiek przebijany jest cały czas włóczniami - należałoby podkreślić - niejedną włócznią i niejeden raz. Następnie widzimy urywki starych dokumentów, widzimy Hitlera czy marsz kobiet w maskach gazowych, widzimy spiralę przemocy w życiu ludzkości. Dlaczego? "Nie poznasz odpowiedzi tylko pytając" - usłyszy Izo podczas spotkania z istotami uważajacymi się za wyższe od zwykłego człowieka, istotami będącymi w swoim mniemaniu bogami. I ostatecznie istotami, które poczują niedługo smak ostrza Izo. Miłość jako puste słowo, demokracja jako iluzja, naród jako coś co pozwala władzy trzymać ludzi w garści i w końcu Bóg jako istota, która ludzi stworzyła lecz po co to zrobiła i dlaczego ich zostawiła? Jest to film metafizyczny, gdzie Izo jest furią spowodowaną nieznajomością odpowiedzi na dręczące ludzkość pytania. Jego morderczy brutalny maraton jest drogą ku poznaniu świata, jest to chęc poznania wszystkich odpowiedzi na wszystkie pytania za wszelką cenę. Jest to też w końcu starcie z Bogiem, próba jego zamordowania. Po co żyjemy? Co my tu w ogóle robimy? Kim jesteśmy? Wszystko to w akompaniamencie muzyki pewnego barda, który śpiewa piosenki bedące właśnie tym filmem.
Nie poznajemy tu też żadnych odpowiedzi. Bo tych odpowiedzi nie ma. Izo, ginąc pod koniec w starciu z Bogiem, chwilę później urodzi się jeszcze raz, a wyjdzie na świat z łona "ogona swojej duszy", czyli jego drugiej połówki - kobiety, miłości jego życia, którą przeznaczenie mu przypisało, a która spotkał za późno. "Zawsze jestem sam" - mówi Izo będący wciąż odradzającym się gniewem.
Jest to film pelen kiczu i sprzeczności, jest to film o życiu, w którym przecież często nie wiemy o co chodzi. Tak jakby Miike chciał powiedzieć widzowi: "patrzcie jacy jesteście mali, jacy sprzeczni, a ile jest w was kiczu, ktorego się wstydzicie". Miike wyraźnie mówi, że pewnych rzeczy człówiek nigdy się nie dowie niezaleznie od tego jak bardzo by chciał i jak bardzo by się starał. Ten film to znak zapytania, jasne aluzje i metafory, jednak bez jakichkolwiek odpowiedzi. Izo walczący z samurajami na środku mostu pośród przejeżdżających TIRów,Izo pieprzący się z Matką Ziemią, Izo wyżynajacy w pień tłumy szarych ludzi na ulicy. Izo nienawidzący bez powodu,lecz i z wielu powodów na raz.
Dawno nie widziałem żadnego filmu Miike, a od dawna miałem ochotę na jakieś jego szalone dzieło. I trafił mi się "Izo" - bardzo dobry film o życiu pełnym odcinanych kończyn i krwi. O naszym życiu.
_________________
rock'n'roll fucked my soul
 
Blekit
Spaghetti Master


Dołączył: 30 Sty 2004
Posty: 1468
Płeć:
Wysłany: Nie 26 Mar, 2006   

"Graveyard of Honour/Shin jingi no hakaba" - reż. Takashi Miike, 2002



Patrząc na filmwebowy opis gatunkowy tego filmu (kryminał, thriller, akcja) myślałem, że będzie to jeden z "komiksowych" filmów pana Miike - kiczowate sex & violence. O ile jednak i seks i przemoc jest tu obecna, tak na kicz nie ma już miejsca. Jest to dramat pełną gębą i zdecydowanie najlepszy film Miike spośród tych, które widziałem.
Rikuo Ishimatsu to 20-letni pracownik baru, który jakby od niechcenia i dosyć dziwnie ratuje bossa yakuzy przed śmiercią z rąk (pistoletów) zabójcy. Boss okazując mu wdzięczność przyjmuje go natychmiast w szeregi swojej organizacji, gdzie z miejsca dostaje miano "wuja", na co w yakuzie czeka się latami. Mija 16 lat - Ishimatsu jest alkoholikiem, porywczym agresywnym i dziwnym gangsterem, zaś film ten ukazuje ostatnie miesiące jego życia. Ishimatsu nie powstrzymuje się od gwałtu, a jego ofiarą padają zarówno przypadkowe kobiety, jak i jego własna żona. Żona, która się go boi, z którą nie rozmawia i nie ma praktycznie żadnego kontaktu. Pewnego dnia Ishimatsu wpada do lokalu gdzie na oczach wielu świadków zażyna nożem człowieka, za co idzie do więzienia. Tam poznaje i zaprzyjaźnia się z bossem innej organizacji, Imamurą. Po wyjściu żąda od swojego bossa 10 milionów jenów, co jest jedyną jego prośbą w całej jego gangsterskiej karierze. Szef zgadza się, jednakże przez przypadek i głupi żart kilku pośredników dochodzi do starcia, a wkrótce praktycznie przez pomyłkę do postrzelenia bossa. Ishimatsu zostaje "banitą" w gangsterskim światku, a pomocy udziela mu boss Imamura, która pomaga mu się ukryć. Tam Ishimatsu zaczyna ćpać, wreszcie sprowadza tam też swoją żonę, którą uzależnia od heroiny. Tymczasem jeden z ludzi Imamury, bojąc się o bezpieczeństwo swojego szefa, sprzedaje Ishimatsu policji.
Miike za głównego bohatera wziął tu szaleńca. Zamkniętego w sobie, samotnego, sfrustrowanego - człowieka, którego - jak powie narrator pod koniec filmu - dusza była już od dawna martwa, tylko ciało wciąż nie chciało umierać. Film przedstawia jego upadek, piekło palące jego psychikę i samo życie. Mamy tu do czynienia ze scenami bardzo brutalnymi (czasem wręcz drastycznymi, okrutnymi) przeplatanymi ze scenami tragicznymi, pełnymi smutku i rozpaczy. Wszytsko wygląda bardzo realistycznie, co spowodowane jest zdjęciami niemal cały czas kręconymi ręcznie i dużym wyciszeniem, czasem tylko dramat danych sytuacji podkreslany jest przez muzykę (jazz). Nie ma wątpliwości, iż psychika głównego (ANTY)bohatera dawno przestała być normalna, ale jak się okazuje, Ishimatsu nie pozbawiony jest honoru. Sam początek jego końca, którym właściwie jest prawie-zabójstwo bossa, spowodowany był chęcią obdarowania żony. 10 milionów jenów, które były mu potrzebne, chciał jej dać na otwarcie restauracji. Bojącej się go kobiecie, która jednak była mu w pełni oddana i mimo "chłodnych" stosunków - bardzo go kochała. To samo tyczy sie i jego - człowieka, który potrafił pokazać już tylko gniew. O zgrozo, zbliżyła ich do siebie heroina, tylko na totalnym ućpaniu byli w stanie się do siebie naprawdę zbliżyć i pokazać miłość. Rzecz jasna, na swój własny sposób.
Film zaczyna się sceną samobójstwa Ishimatsu i jest to jedyna scena (nie licząc ukazanych na koniec "zdjęć archiwalnych") w całym filmie, w której uśmiecha się on. Jak sam tytuł wskazuje, film podejmuje problem honoru, honoru zarówno głównego bohatera, jak i ludzi dookoła niego. Okazując się nielojalnym wobec własnej organizacji, Ishimatsu "dostał" lojalność przyjaciela (którego później niesłusznie oskarżył o zdradę i zabił). Jego "plecy" chronił też jego podopieczny za co zmasakrowano mu twarz i odcięto palce, z kolei na czele morderczego pościgu za Ishimatsu stanął (zmuszony do tego) jego eks-podopieczny będący narratorem tej histori. Jak to owy narrator powiedział - piekło było jego życiem.
Mocny film o człowieku uciekającym od rzeczywistości.
_________________
rock'n'roll fucked my soul
 
buri


Dołączył: 31 Paź 2004
Posty: 644
Skąd: Thorn/Bromberg
Wysłany: Wto 28 Mar, 2006   

Dekalog, jeden - reż. Krzysztof Kieślowski

"Nie będziesz miał Bogów cudzych przedemną" czyli Kieślowski rozprawia się z racjonalizmem i matematycznym podejściem do życia.
Film opowiada historie Krzysztofa - informatyka, ateisty, racjonalisty który uważa że wszystko na świecie można obliczyć, że wszystkim rządzi jakaś zależność, nie uznając (nie dostrzegając?) otaczającej go metafizyki. Nie jest jednak osobą surową i pozbawioną uczuć, całym sercem kocha swojego syna Pawła. Z okazji zbliżających się świąt daje mu w prezencie nowe łyżwy. Wspólnie obliczają wzorem fizycznym, wytrzymałość lodu na pobliskim jeziorku po czym stwierdzają że bez obaw po jeziorze może chodzić mężczyzna osiem razy cięższy od chłopca. Wieczorem sam Krzysztof sprawdzi jeszcze pokrywe lodu, ale mimo to popełnił fatalny błąd. Zapomniał o tym że na lodzie bawić się może większa grupka dzieci. Tak też się wrótce staje, lód załamuje się pod dziećmi i Paweł tonie. Zmienia to zupełnie podejście do życia Krzysztofa, nie mogąc przyznać się do tak oczywistego błędu zaczyna obwiniać Boga. Demoluje ołtarz i niszczy obraz Matki Boskiej w pobliskim, dopiero budowanym kościele. W jednej z ostatnich scen widzimy głównego bohatera przykładającego sobie do twarzy kawałek lodu. Być może "ochładza" swoje emocje jednocześnie pokornie udzielając sobie symbolicznego chrztu ?
Film jest krytyką racjonalnego podejścia do życia. Zwraca uwagę na fakt, że światem kieruje coś więcej niż wykres matematyczny. Krzysztof dowie się o tym już gdy jego komputer (symbol obliczalności całego świata w którą wierzy bohater) samoczynnie się uruchomi czy gdy bez powodu pęknie mu butelka z atramentem. Jednak pokaja się dopiero pod wpływem własnego błędu, pominięcia ważnej kwestii, pomyłki, a nie przez braku logiki w otaczającym go świecie.
Nie uznałbym więc tego filmu przedewszystkim za moralitet na temat istnienia Boga w życiu człowieka, choć jest to niewątpliwie jeden z poruszanych tematów. Może to kapryśne wypaczenie tego, co Kieślowski chciał przekazać, ale dla mnie jako osoby nie wierzącej to jedyna forma obrony przed tak głębokim i poruszającym filmem ;) Bóg w "Dekalogu, jeden" będzie więc wynikiem innego wzoru na który składać będzie się ludzki los, tragedia i ...miłość...
Być może sam Kieślowski nadając swojemu bohaterowi własne imię chciał się z nim utożsamić ?
Sądze że to film który można szeroko i różnie interpretować, każdy może odebrać go inaczej. Ale nikt nie może pozostać wobec niego obojętnym.
_________________
"po kapelach krastowych moge stwierdzić gołym okiem że peja ma więcej wspólnego z punk rockiem"
 
Blekit
Spaghetti Master


Dołączył: 30 Sty 2004
Posty: 1468
Płeć:
Wysłany: Śro 29 Mar, 2006   

"Christine" - reż. John Carpenter, 1983



Boże, nienawidzę rock'n'rolla!

Ekranizacja powieści Stephena Kinga i jeden z bardziej znanych filmów ex-mistrza grozy. Kolejny utwierdzający mnie w przekonaniu jak dobrym był on reżyserem.
Arnie Cunningham to szkolna ofiara, wyśmiewany i poniewierany przez szkolnych kolegów, zakompleksiony 17-latek słuchający każdego rozkazu rodziców. A teraz fragment z Filmweb: "To była miłość od pierwszego wejrzenia, (...) zobaczył Chrisitne i zdecydował, że musi należeć do niego. Zafascynowany, nie słuchał ostrzeżeń najlepszego przyjaciela ani swojej dziewczyny, która go w końcu opuściła, pokonana przez rywalkę. Rodzice, przyjaciele i wrogowie Arniego przekonali się, co znaczy stanąć na drodze mściwej i bezlitosnej Christine. Christine to nie kobieta. To siejący zło i śmierć samochód - widmo."
Tak, tak, ten film to szalona jazda bez trzymanki. Obsesyjna miłość do samochodu i do tego odwzajemniona. Owa Christine to nic innego jak symbol wszelkich frustracji Arniego i następnie ich wyładowanie. Poniżany chłopak, nie mający dość odwagi i siły, z pomocą Christine jest w stanie zrobić wszystko. Christine dodaje mu pewności siebie, odwagi, ale i szaleństwa. Psyckika Arniego wiruje, a film ten to dosłownie auto-destrukcja. Christine nie znosi drwin, nie toleruje najmniejszej rysy na swoim lakierze i biada temu, który spróbuje ją uszkodzić. A tacy się w tym filmie znaleźli. Zostali przejechani, zmiażdżeni, połamani czy nawet uduszeni. Carpenter zrobił napięcie, pokazał samochodową manię i sceny śmierci bez choćby kropli krwi (nie licząc jednej z ostatnich), pogłębiającą się chorobę psychiczną, odizolowanie i trasę ku przepaści. A to wszystko w rytmie starego dobrego rock'n'rolla.
Cyrk. And I'm lovin' it.
_________________
rock'n'roll fucked my soul
 
Blekit
Spaghetti Master


Dołączył: 30 Sty 2004
Posty: 1468
Płeć:
Wysłany: Śro 29 Mar, 2006   

"Kula w łeb / Die xue jie tou" - reż. John Woo, 1990



Sztandarowy film Johna Woo i klasyka kina akcji z Hongkongu.
Koniec lat 60. - Ben, Frank i Paul to najlepsi przyjaciele, mieszkańcy ubogiej dzielnicy zaczynający zabawę ze światem gangsterskim. Popadają w konflikt z konkurencyjnym gangiem i w trakcie starcia zabijają jego przywódcę, Ringo. Mając też na karku bossa miejscowej mafii, któremu jeden z nich winien jest pieniądze, opuszczają swój opętany zamieszkami kraj. Wyjeżdżają do Sajgonu licząc na łatwy zarobek w związku z trwającą właśnie wojną w Wietnamie. Bawią się w przemytników, następnie wraz z poznanym tam Luke'm (będącym płatnym zabójcą) okradają ze złota miejscowego gangstera. Uciekając przed jego ludźmi zostają jeńcami wojennymi.
Jak zniszczyć przyjaźń? Dostań pierdolca na punkcie pieniędzy i/lub broni i strzel kumplowi w łeb. To chyba najlepszy sposób. Niejedna mocna scena, brutalny dramat z wojną i ckliwą miłością w tle. I faktycznie widać inspiracje "Łowcą jeleni". Bardzo dobry film, ale drażnił mnie chwilami jakby zbyt nerwowy, szybki montaż. Brak też byłu tutaj takich baletów przemocy jak w innych filmach Woo. Muszę też przyznać, że gdybym nie wiedział, iż jest to film akurat tego reżysera i akurat z tego jego okresu twórczości, wyłączyłbym go po 10 minutach. Bez zastanowienia. Ale na szczęście wiedziałem i wyłączenie go okazałoby się dużym błędem, bo jest to z pewnością dzieło, które warto zoboczyć. A ostatnie 30 minut to rewelacja.
_________________
rock'n'roll fucked my soul
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Możesz załączać pliki na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  





© 2002-2013 PunkSerwis | All human rights reserved
Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group

Strona wygenerowana w 0,28 sekundy. Zapytań do SQL: 12